Ostatni maraton

Ostatni maraton

29 listopada, 2021 Off By oldboy

Niektóre etapy w swoim życiu powinniśmy definitywnie zakończyć, czy tego chcemy, czy nie. Dla mnie finałem jednego z nich, było zakończenie rywalizacji na dystansie maratonu i ultramaratonu. Być może przemówił do mnie zdrowy rozsądek, a może obawa o to, że nie dam rady, że kiedyś podczas zawodów padnę na twarz z wycieńczenia, ośmieszając się przed innymi ludźmi. Zwłaszcza przed tymi, którzy z satysfakcją mówiliby: „Porwał się głupi z motyką na słońce, dostał więc za swoje!”

Już dawno planowałem zakończyć starty na długich dystansach, lecz było to nieoficjalne postanowienie. Teraz nadarzyła się okazja zrobić to w spektakularny sposób, czym miał był dla mnie udział w maratonie, na który zostałem zaproszony przez kolegę. To był jego bieg. Na trasie upamiętniającej wspomnienia o jednej z najważniejszych osób w jego życiu.

Nie będę wdawał się w szczegóły, gdyż może by sobie tego nie życzył. Dlatego wspomnę tylko o tym, że mieliśmy biec z Warszawy do Grodziska Mazowieckiego, pokonując 45km trasę. Dla kolegi był to ważny bieg z przyczyn osobistych, a dla mnie oprócz towarzyszenia mu na trasie, okazja do symbolicznego zakończenia amatorskich zmagań na dystansie maratońskim.

Do Grodziskiego Maratonu przygotowywałem się od kilku tygodni. Robiłem wszystko, co było w mojej mocy, aby później pokonać trasę bez problemu. Nawet zniechęcenie do biegania, towarzyszące mi od miesięcy, nie skłoniło mnie do zaniechania długich treningów, dzięki którym łatwiej jest pokonać dwa razy dłuższy dystans. Dlatego tylko kontuzja mogłaby zmusić mnie do zaprzestania biegu, nic więcej! Żadna ulewa, padający śnieg, ani mocny wiatr!

Nocowaliśmy u rodziców kolegi. U ludzi, których miałem okazję poznać kilka lat temu. U osób reprezentujących to, co dobre jest u nas Polaków, ale o czym się teraz prawie nie wspomina, gdyż jest to niemodne. Według mnie – celowe pomijanie tego, co w naszym narodzie jest dobre i wypiętrzanie tego, co złe. Jest jak plucie pod wiatr! Bo plując na innych, sami siebie opluwamy!  

W ich domu, czułem się jak we własnym. Podziwiając ich życzliwość z jaką patrzą na świat, mimo przeciwności losu. Z pewnością nie jestem dla nich szczególną osobą, nikim ważnym, a mimo to, za każdym razem, spotykam się z ich strony z wyjątkową życzliwością.

Obudziłem się o 4:30 Jak zwykle niepotrzebnie za wcześnie i nie mogłem zasnąć. Podziwiając z 14-tego piętra jeszcze śpiącą Warszawę. Na trasę mieliśmy ruszać o 10:00. Dzień wcześniej synoptycy zapowiadali wiatr z Zachodu, a nasza trasa miał zmierzać właśnie w tym kierunku. Dokładnie w południowo – zachodnim. Co oznaczało, że będzie wiało nam w twarz!

Zjedliśmy tradycyjne polskie śniadanie, bez udziwnień typu banany, czy owsianka. Po prostu wrzuciliśmy do organizmu nieco węgli, aby nie zasłabnąć na trasie i biec przed siebie do utraty tchu!

Z warszawskiego Wawrzyszewa ruszyliśmy o 9:00 Na zewnątrz było dwa stopnie powyżej zera, lekki wiatr i nieco śniegu. Na szczęście nic szczególnego w nocy się nie wydarzyło. Żadnej śnieżnej nawałnicy lub drastycznego obniżenia temperatury!

Nasza trasa zmierzała z Warszawy do Grodziska Mazowieckiego. Pierwszy kilometr był jednym z najwolniejszych, ponieważ trzy razy przebiegaliśmy przez skrzyżowania z sygnalizacją świetlną. Kolejne minęły na rozmowie. Trasa była łatwa i prowadziła wzdłuż dróg zapuszczających się coraz dalej na przedmieścia Stolicy. Przewyższenie było symboliczne. Dopiero w dalszej części biegu pojawiły się łagodne, ale bardzo długie podbiegi.

Biegliśmy. Kilkaset metrów przed siebie. Do kolejnego skrzyżowania, albo ronda. Ponownie kilkaset metrów biegu. W sumie nic ciekawego. Droga przed siebie i do celu! Co było jak zwykle najważniejsze! Znaczna część maratonu prowadziła ścieżkami rowerowymi, ale coraz częściej zdarzały się fragmenty drogi bez pobocza. Na których nie mogliśmy biec obok siebie.

Przebiegliśmy przez Mościska, docierając do drogi prowadzącej wzdłuż rezerwatu „Łosiowe błota” Zrobiliśmy tam pamiątkowe zdjęcie przy znaku ostrzegającym przed zwierzakami. Bo z łosiami wałęsającymi się po drodze żartów nie ma. Później były Stare Babice. Zielonki Parcele. Strzykuły, Kaputy, Umiastów, Poproszew. Jedne z wielu miejsc, w jakie uciekają zamożni Warszawiacy, aby odetchnąć przed kipiącą życiem stolicą.

W Święcicach pomyliliśmy trasę i wpadły dodatkowe dwa kilometry, które kolega później zredukował, widząc moje coraz mozolniejsze zmagania z dystansem! A robiła się dla mnie prawdziwa mordęga. Nie żadna maratońska ściana, od której odbija się wielu zapalonych maratończyków, gdyż nie biegliśmy na wynik. Wychodziły na wierzch moje braki, spowodowane zbyt małym wybieganiem na długich dystansach. Bo mój ostatni ultramaratoński start pokonałem w połowie 2019 roku, a później była choroba, zbieranie się po niej, wątpliwości, niewydolność. Drastyczne zmniejszenie kilometrażu oraz długości treningów i wszystko to, co tylko mogło się wydarzyć, aby podjąć jedynie słuszną decyzję o zaprzestaniu biegania na długich dystansach.

Decyzję z którą zwlekałem, gdyż słyszałem kiedyś, że jakiś Zdzisiu, Adaś, czy Zbysiu z Psiej Wólki, po zakrzepicy nadal biegał ultramaratony i to z niezłymi wynikami! Stąd wątpliwości i nurtujące mnie pytanie: czy cackam się ze sobą, czy naprawdę nie powinienem już tak dużo biegać???

Ale ja od zakrzepicy byłem o krok dalej, gdyż jej konsekwencją była zatorowość płucna. A to nie katar i tylko czujność mojej Żony pozwoliła mi przeżyć! Bo sam nawet nie zdawałem sobie sprawy, że jestem jedną nogą w grobie.

Dlatego maraton kolegi był i dla mnie biegiem szczególnym. Oficjalnym biegiem kończącym przygodę z ulubionymi biegami długodystansowymi. Na których najpierw walczy się z rywalami, później z trasą, następnie z przeciwnościami losu, aby dojść do zmagań z własnymi słabościami! Z tym, z czym powinniśmy walczyć nie tylko podczas biegu! Ale zawsze i wszędzie, przez całe swoje życie!

Podążaliśmy nieomal cały czas pod wiatr, który tylko momentami o nas zapominał, gdy wbiegaliśmy między zabudowania kolejnych wiosek – Wolicy, Czubina, Żukowa, czy Tłustego. Między nimi trafialiśmy na marchewkowe pola. Na niektórych rosła, a może już tylko wegetowała w ziemi, przyprószona śniegiem marchewka. Natomiast na obrzeżach asfaltu ciągnącego się wzdłuż innych pól, walały się korzenie pogubionej marchwi, rozjeżdżane przez samochody. Ale ani wygłodniałego zająca, ani żadnego biedaka zbierającego bezpańskie warzywa leżące przy drodze, nie spotkaliśmy. Najwyraźniej dobrobyt pełną gębą panuje nad Wisłą!

Do 30km było nieźle, a do wiatru wiejącego w twarz przywykliśmy, gdyż nie było innego wyjścia. Tempo 6:00-6:30min/km, przynajmniej dla mnie było znośne, ponieważ kolega mógłby biec znacznie szybciej. Widziałem jak męczy się biegnąc ze mną i żałowałem, że nie pobrałem tracka trasy, lub nie zrobiłem notatek, dzięki którym mógłbym biec samodzielnie do celu. Bo nie lubię, jak ktoś męczy się dla mojej wygody. Ale biegliśmy nadal razem. On rześko, jakby niedawno rozpoczął bieg, a ja coraz mozolniej brnąłem przed siebie!

W oddali pojawiła się Autostrada Wolności, nad którą później przebiegliśmy wiaduktem. Widzieliśmy ogromne magazyny Allegro i po ponad czterech godzinach znaleźliśmy się na przedmieściach Grodziska. Przy tablicy oznaczającej granice miasta byłem wykończony, ale jeszcze był kawałek prowadzący tunelem pod torami kolejowymi, następnie kilka skrzyżowań i meta! Na której nie czekały na nas zachwycone tłumy kibiców, tylko kuzynka mojego najlepszego kolegi! Do której dołączyło jeszcze kilka osób z jego Rodziny. Mnie to wystarczyło. To był dla nich ważny dzień, w którym mogłem uczestniczyć.

45 km trasę pokonaliśmy w średnim tempie 6:15min/km Na więcej nie było mnie stać. Dla mnie było to i tak duże wyzwanie. A ostatnie kilometry okazały się istną męczarnią! Ale wiem, że mógłbym pokonać, albo raczej – przebrnąć jeszcze kilka kilometrów, jeśli byłoby trzeba. Może dlatego, że ani przez moment nie żałowałem włożonego w pokonanie trasy wysiłku oraz nie wątpiłem w sens tego biegu.

Oldboy65