Wybiegać bezsenność
Zaledwie dwie godziny snu. Wymuszonego. Nie więcej. Tak to często wygląda po nocnej zmianie. Po godzinnej męczarni zmusiłem się do snu. Dwie godziny później obudziło mnie wiercenie. Ktoś wwiercał się w moją podłogę!
Mieszkanie w ogromnym familoku ma swoje wady i zalety. Jedną z nich jest to, że jesteś tutaj bardziej anonimowy niż gdzie indziej. Niestety innych zalet nie znam. A wady? Mieszkając w takim miejscu stajesz się cząstką żywego organizmu. Złożonego w tym przypadku, co najmniej z tysiąca istot ludzkich. Dziesięć bram, na każdej 33 mieszkania, a w większości z nich po kilka osób. Dlatego tysiąc osób to minimum. Stąd nieustanna żywotność tego organizmu; wiercenie, pierdzenie, trzaskanie drzwiami, imprezowanie, rodzenie się, dorastanie, starzenie i umieranie.
Do tego można się przyzwyczaić. Należy się dostosować i to koniecznie, bo w innym przypadku będziemy uchodzili za dziwaka, albo wylądujemy u czubków! Dlatego nie zirytowało mnie owo wiercenie, ale zmartwiło. To fakt. Bo bez snu jest cierpienie. Organizm funkcjonuje, jakby człowiek napalił się jakiegoś zielska. Nie rozweselającego, czy pobudzającego do działania, tylko działającego zupełnie odwrotnie! A uciążliwe drżenie rąk jest tylko skromnym dodatkiem do niewyspania.
Ale ruszyłem na trening. Może dlatego, że z czasem bieganie stało się moją medytacją? Walką z własnymi ułomnościami i coraz bardziej słabnącym organizmem. A może z innych nieznanych mi powodów coś gna mnie przed siebie?
Już po pierwszym kilometrze czułem, że będzie ciężko, ale znośnie. W końcu dzisiaj miałem przebiec tylko 13km bez pilnowania tempa, pulsu, czy czegokolwiek. Pierwszy kilometr prowadził asfaltowym deptakiem łagodnie pod górę. Później przebiegłem obok garaży docierając do polnej drogi. Z lewej strony rozciągało się dojrzewające żyto i rzepak. Z prawej widać było ścianę pobliskiego lasu.
Skręciłem w lewo przed plantacjami truskawek, gdyż jakiś obszarnik ziemski powbijał słupki z tabliczkami informującymi o zakazie wstępu na jego włości Dlatego do południa nie przebiegam tamtędy. Tak na wszelki wypadek. Nie lubię awantur. Zwłaszcza gówno burzy o nic. A dzisiaj potencjalne użeranie się z plantatorem nie wchodziło w grę. Bo w końcu po coś te słupki powbijał. Niestety tacy w większości jesteśmy. Co jest twoje, to jest moje, a co moje nie rusz. Nasza filozofia dotycząca własności.
Przebiegłem drogą prowadzącą przez ogrody działkowe. Za którymi rozpościerają się uprawne pola. W tym roku obsiane żytem. Wspaniały widok! Z tego miejsca zboże wyglądało jak żółte fale życiodajnego morza, falującego za sprawą łagodnych podmuchów wiatru. Już zapomniałem o bezsenności i bolących udach po ostatnim mocnym treningu. Tutaj rządziła moja wytrwałość, a czasami jej brak oraz zniechęcenie.
Brnąłem do przodu docierając do topolowej alei, później do nudnej wioski, a za nią do kolejnej polnej drogi. Prowadziła ona przez niewielkie wzniesienia również obsiane rosnącym zbożem. Spośród którego wyłaniała się zieleń niewielkich zagajników, wyglądających jak wyspy rozrzucone na bezkresnych modach zbożowego oceanu.
Wokół roztaczał się niesamowity widok na okolice. Za plecami miałem majestatyczny szczyt Chełmca, pobliskiego Węgielnika i Tójgarbu. A przed sobą zbliżającą się z każdym postawionym krokiem, zieloną ścianę lasu. Wbiegłem między drzewa docierając do niewielkiej rzeczki. Przeszedłem niewielkim mostkiem na drugą stronę, ruszyłem dalej w las i do domu!
Mimo zmęczenia wyraźnie odczuwałem pozytywny brak czterech kilogramów, które przytłaczały mnie od jakiegoś czasu do ziemi. Dlatego postanowiłem się ich pozbyć! Powinno ubyć ich jeszcze więcej. Ale z moim brakiem dyscypliny, notorycznym brakiem wiary w siebie oraz świadomością bezsensu życia, ciężko jest wywiązać się z jakichkolwiek postanowień…
Oldboy65