Porozmawialiśmy sobie o bieganiu.
To był mój pierwszy start w tym sezonie i liczę na to, że nie ostatni. Nie tylko z powodu chęci biegania, spowodowanej zespołem niespokojnych nóg, który męczy mnie nie podczas snu, tylko po przebudzeniu. Dla mnie zawody to ważne wydarzenie, gdyż lubię spotykać się ze znajomymi. Z którymi kontakt jest utrudniony z powodu znacznych odległości jakie nas dzielą. A rozmowa na messengerze lub przez telefon. Nie jest tym samym, co spotkanie twarzą w twarz.
Porozmawialiśmy sobie – my weterani biegów, którzy jakiś czas temu odbiliśmy się od przysłowiowej biegowej ściany. Teraz jesteśmy z drugiej strony biegowego światka. Być może doznaliśmy biegowego oświecenia!? Ha! Ha! Grzesiek i ja przetrwaliśmy, a niestety tysiące ludzi poległo. Najczęściej zniechęcając się do tego zajęcia. Albo zżarły ich kontuzje spowodowane nadmiernym eksploatowaniem organizmu. Przetrenowanie i związany z tym brak wyników. A także dojście do granic wydolności organizmu, co powoduje brak możliwości pompowania własnego EGO. Bo tak w gruncie rzeczy wszyscy jesteśmy wychowywani. Liczą się tylko wyniki. W szkole, w pracy, w sporcie. Powinniśmy być najlepsi. A przecież nie wszyscy mogą nimi być. Co wcale nie oznacza, że będąc gdzieś dalej tracimy na wartości. To w gruncie rzeczy dla naszego życia nie ma większego znaczenia.
Grzesiek przygodę z bieganiem przerabiał po swojemu. Ja bieganie rozpocząłem od konfrontacji moich oczekiwań z nikłą wiedzą na temat treningów. Co skutkowało licznymi kontuzjami. Zajęło mi to trzy sezony. Później był progres i coraz więcej ukończonych wyścigów w pierwszej trójce kategorii wiekowej. Wreszcie nadeszło upragnione zwycięstwo w górskim maratonie w kat. M50 Następnie bach! Cios w plecy! Zatorowość płucna i koniec marzeń o sławie!
Wiem, wiem. Ktoś mógłby powiedzieć, że jakiś Józek, Zdzisław, czy Piotr, po takiej chorobie biega jeszcze szybciej. Najwyraźniej nie każdy ma tak jak ja. Mnie ta choroba mocno przystopowała. Okazała się biegowym murem nie do przeskoczenia.
Ale przecież można biegać dla przyjemności! Po co napierać na wyniki? OK W ten sposób również możemy wykańczać organizm. Znam co najmniej dwie osoby biegające dla tak zwanej przyjemności. Katujące własne organizmy jeszcze bardziej, niż ci ambitni amatorzy biegający dla wyników. Na przykład jeden z kolegów pokonywał miesięcznie 100-150km truchtem. Żadnych treningów specjalistycznych – interwałów, krosów. Ćwiczeń uzupełniających w domu lub na siłowni też nie robił. Później porywał się na maraton albo ultramaraton, z trudem pokonując go w limicie. Co było dla niego gigantycznym wysiłkiem. Okupionym kolejną kontuzją. Bo do słabych treningów dochodziła spora waga i ogromne chęci pchające go bezmyślnie do przodu, aby pokazać kolejny „sukces” na FB lub Instagramie, wszędzie. Dlatego biegł maraton. Po którym była kontuzja, przerwa, ultramaraton, kontuzja, przerwa, maraton i tak dalej.
Po latach biegania doszedłem do wniosku, że przede wszystkim należy biegać mądrze. Ale nie każdy do takiego wniosku dochodzi. Zweryfikowałem własne oczekiwania, dopasowując je do możliwości, gdyż chciałbym jeszcze trochę pobiegać. Być może taka refleksja wynika z moich fizycznych ograniczeń, a nie ze zdrowego rozsądku. Ale i tak warto zastanowić się nad tym co się robi, albo chce robić. Nie chodzi tylko o bieganie. Całe nasze życie to jedno wielkie wyzwanie. Sportowe, rodzinne, uczuciowe, zawodowe. Wszędzie możemy zabłysnąć lub zrobić sobie coś złego. Ciągle słyszymy że ktoś wjechał w drzewo, bo jechał zbyt szybko. Spadł z górskiej ścieżki w przepaść, ponieważ nie miał odpowiedniego obuwia. Utopił się, bo po pijaku poszedł pływać, ktoś dostał zawału serca, ponieważ zżarł go stres spowodowany pracą zawodową. Jednorazowy wybryk, albo całe pasmo niewłaściwego postępowania może doprowadzić nas do klęski.
Zrozumiałem, gdy znalazłem się po drugiej stronie biegowej rzeczywistości, że można cieszyć się z tego, nie robiąc sobie krzywdy. Ba! Czuję się, jakbym wynalazł koło! Co nie oznacza, braku wyników i przyjemności. Bo wówczas bieganie nie miałoby sensu. Z pewnością są ludzie, którzy nie musieli tego przerabiać, ponieważ mieli i mają zupełnie inne podejście do amatorskiego sportu. Nie docierali do granic własnych możliwości, gdyż im na tym nie zależało. Nie biegali maratonów, bo uznawali, że bez odpowiedniego przygotowania to głupie i ryzykowne przedsięwzięcie. Ja natomiast zachłysnąłem się bieganiem. Być może podświadomie chciałem sobie coś udowodnić, albo zrealizować nie spełnione marzenia?
Najważniejsze, żebyśmy to, czym się zajmujemy robili dla siebie. Dla własnej satysfakcji. Żeby było to dla nas odskocznią od codzienności, rutyny, stresu, kłopotów. Aby wykonywane przez nas zajęcie, stało się wentylem bezpieczeństwa. Obojętnie czy będzie to bieganie, jazda na rowerze, szachy, pływanie, czy cokolwiek innego. Uważam, że to znacznie lepsze od kosztownych wizyt u psychologa, albo łykania garści tabletek na uspokojenie. Takie refleksje dopadły mnie po rozmowie z Grześkiem, z którym jak zwykle miło było się spotkać, powalczyć na trasie zawodów i porozmawiać po nich.
Oldboy65