Wiosenny reset w Górach Czarnych
Postanowiliśmy się zresetować. W końcu każdy zwierz tego potrzebuje, nawet człowiek. Tym bardziej, że okoliczności były sprzyjające. Chociażby pierwszy dzień wiosny, który warto by było uczcić w terenie, bo za oknem pogoda była całkiem przyzwoita. Brakowało tylko słońca, ale nic nie jest idealne. Nie padało, nie wiało i wszędzie leżał śnieg przypominający o zimie, która skończyła się kilka godzin temu. Najważniejsze, że była ochota na spacer, a ja miałem wolną niedzielę, co zdarza się najwyżej raz w miesiącu.
Niestety byliśmy jacyś rozdrażnieni. Coś nam się od rana nie kleiło. Ale postanowiliśmy ruszyć w góry położone na drugim końcu miasta, licząc na to, że nam przejdzie. W każdym razie, ja na to liczyłem. Bo z Żoną nie rozmawiałem o wyczuwalnym napięciu, jakie pojawiło się razem z pierwszym dniem wiosny.
Pojechaliśmy do Jedliny i z zasypanego śniegiem, mikroskopijnego dworca PKP położonego tuż za najdłuższym tunelem kolejowym w Polsce, ruszyliśmy nim na drugą stronę Gór Czarnych.
Pod górą Mały Wołowiec (720m) przebiegają dwa równoległe tunele. Jeden ma 1560m długości, a drugi 1601m, lecz nie wiem którym przebiega czynna linia kolejowa, a którym można swobodnie przejść na wałbrzyską stronę gór. Dla mnie to nie istotne, gdyż i tak jest to atrakcyjna wędrówka. Idzie się dosyć długo w ciemnościach, zmierzając do światełka w tunelu! Bo mimo tak dużej odległości od jego początku do końca, przy dobrej pogodzie widać przyciągającą jasność do której warto dotrzeć. Po kilkunastu minutach mrocznej wędrówki znaleźliśmy się po wałbrzyskiej stronie gór.
Ten obszar położony po drugiej stronie miasta zacząłem odwiedzać dopiero, gdy rozpoczęła się moja biegowa pasja i szukając nowych terenów do długich treningów, postanowiłem zaglądać tutaj częściej.
Wcześniej Góry Czarne mnie nie interesowały, lecz położony na obrzeżach Wałbrzycha mikroskopijny obszar, najwyżej 10km długości i 3-4km szerokości, robi na mnie wrażenie. A przecież widziałem tysiąc razy większe Alpy, Dolomity, Karpaty!
Kilkaset metrów za tunelem skręciliśmy w lewo i jeszcze raz w lewo. Mozolnie wspinając się na masyw dotarliśmy do kamieniołomu. Temperatura była znośna. Najwyżej kilka stopni poniżej zera. Śnieg leżał wszędzie, a nad kamieniołomem coraz mocniej wiało w bardziej odsłoniętych miejscach leśnej drogi trawersującej okoliczne szczyty, jaką prowadziła nasza wędrówka.
Wałbrzych to wioska, pomyślałem, gdy ujrzałem brodatego olbrzyma zbliżającego się w naszą stronę, na stałe osiadłego u podnóża tych gór. Jak zwykle wędrował, co upodobał sobie rzucając bieganie, a na biegowych ścieżkach kilka lat temu go poznałem. Teraz od czasu do czasu nasze drogi przecinają się, gdy ja biegnę w jedną stronę, a On wędruje w drugą.
Rozległych widoków tym razem nie było. Tylko czasami na moment, spośród śnieżnego pyłu rozdmuchiwanego przez mocniejsze podmuchy wiatru, można było dojrzeć zalesione wzniesienia i krawędzie miasta.
Wkrótce dotarliśmy do Koziej Przełęczy (653m), spotykając kilka osób po drodze. Wszędzie zalegał śnieg, który z pewnością zniknie niebawem, lecz jeszcze można było się nim nacieszyć. Osiem kilometrów niezbyt męczącej wędrówki wystarczyło aby się odstresować. Przynajmniej na moment, ale warto było ruszyć tłuste dupsko z kanapy i przewietrzyć je w podmuchach wiosennego wiatru przetaczającego się przez Góry Czarne.
Oldboy65