Mayday, mayday, mayday!
Nie chodzi mi tutaj o May Day – pierwszy dzień maja, ale o wezwanie do udzielenia pomocy – Mayday, mayday, mayday…
Ale nie mnie! Przecież i tak by mi nikt nie pomógł, ponieważ uważam, że własne problemy powinniśmy rozwiązywać sami. Psychiatrzy, psycholodzy, mędrcy lub inni mentorzy potrzebni są choremu, albo chwilowo szwankującemu umysłowi – bardziej, jako tabletka na zbicie temperatury, niż jako antybiotyk, który skutecznie wyleczy z dolegliwości.
Ale ja nie o tym, tylko o Mayday – Grzegorza Brudnika! Ken Follett, John Grisham, Robert Ludlum, Frederick Forsyth… itd. Oni są zmuszeni grzecznie poczekać i liczę na to, że mi wybaczą. Przed nimi jest Zygmunt Miłoszewski, Remigiusz Mróz, Mariusz Czubaj, a teraz dołączył Grzegorz Brudnik! Nasi pisarze nie odstają od międzynarodowych gwiazd literatury. Nie jest to mój czytelniczy nacjonalizm, czy coś takiego. Po prostu nie mam tyle czasu, aby wszystkie powieści przeczytać i postanowiłem skupić się na polskich autorach. Może dlatego, że kulturowo są bliżsi mojemu sercu?
Grzegorz Budnik w swej sensacyjnej powieści porusza katastrofę lotniczą o zasięgu międzynarodowym. Specjaliści muszą rozwikłać tajemnicę zderzenia dwóch gigantycznych samolotów GB91 – japońskich linii lotniczych, w którym zginęło 621 osób, a wszystko wskazuje na to, że był to zamach! Ale żeby nie było – bez pomocy polskiego specjalisty, takiego problemu się nie rozwiąże…
Na razie jestem na 88 stronie, lecz muszę się oderwać od tej sprawy, ponieważ mam bardziej przyziemne zadania do wykonania. Książkę „Mayday” – Grzegorza Brudnika kupiłem wczoraj w Krakowie, gdyż z „Martwym polem” – Mariusza Czubaja, rozprawiłem się stosunkowo szybko. Może nawet za szybko, ale to jeden z pozytywnych efektów ubocznych podróży pociągiem, podczas której można spać – jednocześnie przemieszczając się w przestrzeni lub przeglądać, w większości mało dla nas istotne wiadomości na Onecie, oraz pierdoły na fejsie, Pudelku itp. albo czytać książkę. Ja postawiłem na książkę.
Oldboy65